Znawcy perfum odchodzą od opisywania zapachu za pomocą prostych przymiotników, ale w tym wypadku należy zrobić wyjątek. Kadzidło Williamsona jest po prostu „ładne”. Właściwie nie do końca jest to zapach kadzidlany, bo prawdę mówiąc dużo więcej jest tu drewna niż samego kadzidła. Początek może i jest koncertem olibanum, ale później ta nuta opada (choć nigdy nie znika) i na jej miejscu kreują się elementy drewniane, niemal identyczne wobec tych z Fruit de Bois.


Cały czas Incense zachowuje spokój, nic się nie pali, nic się nie rusza, nic się nie wali.
Po prostu trwa. Bytowanie jest odrobinkę nierówne, bo w tle migocze zgniły dżem wiśniowy, rodem z klasycznego Joopa. Mimo tego, tak naprawdę wprowadza to atmosferę bardzo sielankową.
Incense jest bardzo prowizoryczne. Niby jest kadzidło, niby jest drewno, ale jakieś proste i bez duszy to. „Ładność” to trochę mało. Brakuje ostatecznego szlifu.

Odczuwam niedobór paczuli, która niby w składzie jest, a tak na prawdę nigdzie jej nie widać. Kompozycja jest przewidywalna i nużąca, ale jest „ładna”. Takie kadzidło przy którym nikt nie mógłby narzekać, że coś „dziwnie pachnie”.
Gdybym był na etapie sprzed powiedzmy dwóch lat, to Incense musiałoby być moje. W tej chwili wolę dominację drewna, albo dominację kadzidła. No chyba, że połączy je nos na miarę Villoresiego.
Nuty: olibanum, labdanum, paczula, drzewo cedrowe, ambra, geranium; pewne głosy mówią jeszcze o piżmie.
Rok powstania: b.d.
Twórca: b.d.