Na początku było nawet ciekawie. Trochę ciepła, kłucia w nos. Całkiem przyzwoicie.
Moja mama zawsze po kupnie cytryny polewa ją wrzątkiem. Od dziecka uwielbiałem tą czynność, bo kuchnia pachniała wtedy tak słodko i przyjemnie… jak Tobacco Mucho.
Tobacco Mucho ewoluuje w kierunku kwaśnym. Najpierw delikatnie zmienia akordy, pojawia się mokre, zimne drewienko, później znika i na to miejsce pojawia się żywe, piękne i zdrowe drzewo. Całość na początku jest niezwykle dynamiczna. Mało, który zapach może się poszczycić taką mobilnością. Cytryna ze słodkiej, soczystej i dojrzałej staje się młoda, zielona, bez cukry. Powoli ulatuje w dymie tytoniu, przez moment zahacza o ozonosferę(tutaj przypominał mi się taki niebieski dezodorant Adidasa Ozone cośtam)…

Spodziewałem się czegoś innego… Ale przecież wiem, że mogą istnieć ciekawe interpretacje cytryny. Nazwa ma tyle wspólnego z zawartością co piernik z wiatrakiem. Tytoń wyczuwalny przez kilka minut to chyba zbyt mało na takie imię…
Piszę o nim tylko dlatego, że od dawna nic nie wywołało podobnej traumy.
Choć przy dokładnym badaniu nadgarstka wyłania się obraz gałki muszkatołowej, podobnej do tej z Ouarzazate- niestety, jest to krótkotrwałe i zbyt słabe, mimo że przyjemne i na pewno pozytywne. Nadal jest to koszmarek.
Nuty: tytoń, mrożona cytryna, palone drewno, drzewo gwajakowe, przyprawy
Rok powstania: b.d.
Twórca: Stephanie de Saint-Aignan