Czy tak pachnieć ma antymateria? Bez żadnych wątpliwości to zapach graniczny. Bynajmniej nie jest to granica między materią a jej przeciwnością. L`Antimatière jest zapachem , który ledwo krzesze z siebie ulotność. Zdaje się odlatywać i wracać, za każdym razem przynosząc nowe elementy i gubiąc część wcześniejszych.

Zapach jest biały, wręcz solny. Nie są to jednak kryształy, bądź sypki proszek. To maź zanurzona w nasyconym roztworze, a właściwie nasączona wodą. I czerwień. Dziwne to wszystko, kiedy mamy do czynienia z całym spektrum piżma, może z wyjątkiem jego całkiem fizjologicznej odmiany. L`Antimatière zachowuje się bardzo nietypowo. Ulotność, lotność, parowanie, sublimacja, dalej wymieniam i dochodzę do nicości… A przecież antymateria też jest „czymś”.

Isabelle Doyen dała życie chemicznej poczwarze z czerwoną krwią. Nie mogę się odpędzić od myśli o czerwieni L`Antimatière. Na początku to lekko drzewna, świeża łupina wiśni- kwaśna, ale już czerwona. Mija chwila, i kwasota zostaje wkomponowana w nuty około krwiste. Choć z drugiej strony to przecież nie może być nic drzewnego, ani nic krwistego, bo L`Antimatière zdaje się być nicością- cieniem zapachu. Ale to właśnie na tym etapie odlatuje i wraca „coś”. Niesie za każdym razem odmienne doznania.
W końcu nie wiem czy poczwara jest, czy to tylko jej złudne widmo. Krew była, a później umknęła. I te wiśnie- one nie chcą odejść w dal. A może włożyć by tak druciki w kwaśne soki i małe spięcie zrobić. W końcu L`Antimatière obfituje w metaliczną krew, czerwony kwas i słony elektrolit. Antymaterią jednak nie jest…
Nuty: szara ambra, piżmo i nieznane dodatki.