Dziś miało być o Kyoto, ale nie będzie. Jakoś trudno znaleźć właściwe słowo, trudno strzelić w środek kręgu. Kadzidło, które poznane zostało lata temu dopiero teraz wzbudza chęć, aby poświęcić mu uwagę. Ale tu okazuje się, że uwaga to za mało. Z drugiej strony to miłe uczucie, kiedy człowiek staje naprzeciw zapachu, który nie chcę się uchwycić. To tak jakbym próbował złapać strużkę dymu i chciał nią poobracać, pooglądać z lewa, z prawa, z góry, z dołu… Nieosiągalne, co nie?
Najlepsze jest to, że wcale nie czuję się poirytowany. Opisałem setki zapachów, poznałem ich tysiące. I nagle stanęło Kyoto, które odstawione w kąt pokryło się patyną czasu, omszało. Ledwie wydobyte na świat pokazało coś czego nie pamiętałem. Coś czego nie mają zapachy teraz. Czy to chodzi o genialną rękę i nos, czy o niezwykłe składniki, czy o bezkompromisowość. A może właśnie to jest kompromis. Kompromis między twórcą a imieniem. Kompromis, który sprawił, że Kyoto nie trąca krwią, ani kamieniem, ani nawet dymem, bo w końcu zwie się Kyoto. Wow, ileż to lat minęło od ostatniego zapachu, który wymagał takiej pokory. Co to było? Costes w 2007, Philosykos rok później? Nie pamiętam.
Paradoksalnie moja pierwsze spotkanie w japońskim kadzidłem było przelotne, zbyt powierzchowne, zbyt szybkie. Po trzech latach kurtyna opadła.
Kiedyś może pokuszę się o jakiś sensowy opis.
Nuty: kadzidło, cyprys, kawa, paczula, ambra, drzewo cedrowe, drzewo tekowe, kocanka
Rok powstania: 2002
Twórca: Bertrand Duchaufour
Fot. pochodzi z chihihi.wordpress.com