Są zapachy, które najlepiej przemilczeć, o innych można wspominać, o jeszcze innych najlepiej zapomnieć. Są jednak kompozycje, którym czas niestraszny, a i mówić o nich można w nieskończoność. Z tejże właśnie okazji podejmuję się drugiej w swoim życiu rozprawy o Obsession od Calvina Kleina.
Nie skłaniam się ku teorii, że wyznacznikiem klasy zapachu jest skrajność opinii na jego temat, ale muszę przyznać, że w tym wypadku to całkiem niezły wyznacznik. Bez wątpienia Obsession jest zapachem, który się kocha, albo nienawidzi, choć w obu przypadkach zalecam dużą dozę szacunku. Mocny, charakterystyczny, trwający w swojej legendzie mimo upływu lat.
Dane było mi wąchać zapach jeszcze sprzed ostatniej reformulacji (bardzo brzydkie słowo) i, o dziwo, różnicę czuję na plus, bo to, co w starym Obsession czasami mi przeszkadzało, czyli mgliste wspomnienie mokrej piwnicy zostało ulepszone do rangi nieco bardziej suchego, acz wciąż świdrującego i piekielnie dającego po nosie.
Pierwsze pięć minut z Obsesją może być faktycznie trudne dla niewprawionych w ciężkie aromaty nosów. Tak szeroko wyczuwalna woda kolońska dla mężczyzn to w gruncie rzeczy atak zielonych nut i uderzenie bazylii, uprzedzające już na samym starcie z jakim kalibrem noszący ma do czynienia. Wejście jest mocne i dla niektórych zniechęcające, ale warto przeczekać ten moment, aby poznać całą głębię kompozycji.
Bo spod tego męskiego prochowca wyłania się nagle całe ciepło orientu…zdecydowanie w wersji kobiecej. Pod kolendrową kołdrą kwitnie kwiat pomarańczy, sunący się po zapachu wręcz miodowo, a wszystko to w oparach wysokiej klasy kadzidła. Całość nadal utrzymuje klasyczny sznyt, wytrawność dodatkowo podkreślona wetywerią trzyma całe ciepło w klasycznych ramach. Bazowa wanilia to po dzień dzisiejszy jedno z moich ulubionych ujęć tej nuty w perfumach – sucha, elegancka, absolutnie nie mdląca.
Podobno były takie dni, kiedy przed Obsession uciekałam, bałam się, zdzierałam ze skóry przytłoczona mocą. Niczego takiego nie pamiętam dziś, bo każde zanurzenie nosa w skórę utwierdza mnie w przekonaniu, że tak muszą pachnieć Indie, tak pachnie wełniany szalik późnojesienną porą i łóżko zalane słońcem. Mimo wszystko zalecam naprawdę sporą dozę ostrożności przy aplikacji, bo to zapach z kategorii mocno wyczuwalnych przez otoczenie nawet przy najmniejszej użytej dawce.
Nuty: nuty zielone, mandarynka, wanilia, brzoskwinia, bazylia, bergamotka, cytryna, przyprawy, kolendra, drzewo sandałowe, kwiat pomarańczy, jaśmin, mech dębowy, cedr, róża, ambra, piżmo, cywet, wanilia, wetyweria, kadzidło.
Rok premiery: 1985
Twórca: Jean Guichard
Cena, dostępność, linia: woda perfumowana dostępna w pojemnościach: 30, 50 oraz 100 ml.
Trwałość: świetna, powyżej 10 godzin