Dzisiejsza recenzja to taka trochę „zapchajdziura” i post na rozgrzewkę po bardzo pracowitym tygodniu. Obiecuję, że pojawi się już lada moment perełka z ultrawysoką oceną oraz kilka innych, ciekawych perfum.
A teraz o Abercrombie&Fitch First Instinct Extreme, ale będzie krótko. To perfumy klasycznie męskie, wpisujące się w schemat trzech grup, które występują we współczesnej perfumerii (ulepne słodziaki, zakurzone drewniaki i „sportowce”). O tym podziale napiszę zresztą kilka słów już niebawem. First Instinct Extreme leży pomiędzy pierwszą a drugą rodziną.
I od razu napiszę, że chociaż jest nudnawny i schematyczny, to jakość wykonania jest tu przyzwoita. Zapach jest i drzewny, i słodkawy. Na pewno nie jest ulepem. Jego wadą jest jednak to, że pachnie jak setki innych klonów. Umyka zatem z pamięci. Kiedy jednak wąchamy go na skórze, to okazuje się, że nie jest przesadnie chemiczny i może sprawić ograniczoną radość z używania. Czuć pojedyncze niuanse przypraw, momentami pojawi się drzewny fiołek (klonowanie Fahrenheita).
W bazie jest zbyt zakurzony. Pojawia się nuta oblanego słodzikiem kurzu, lecz nie ma siły słonia. Można to przeżyć i generalnie baza wypada lepiej niż w większości męskich premier. Po 3-4 godzinach od aplikacji na mojej skórze (to bardzo subiektywne wrażenie) pojawia się coś mlecznego, co kojarzy się trochę z wymiocinami niemowlaka. Zakładam, że to syntetyki imitujące kokosy. Nie są, na szczęście, dominantą.
Opinia końcowa o Abercrombie&Fitch First Instinct Extreme
Poprawne, rzetelnie złożone męskie pachnidło. Prezentuje się lepiej niż większość obecnych premier, ale daleko mu do oryginalności damskiej, równoległej premiery: First Instinct Sheer.