Na polskim rynku nowości tego lata niezbyt dużo.
Dzisiaj kolejnych kilka słów na temat Dolce&Gabbana Dolce Shine. Seria ta nie jest najbardziej udaną w zapachowym uniwersum, ale jej lekkość i frywolność sprawiają, że broni się z finansowego punktu widzenia. Najnowsza odsłona również podąża tę ścieżką. Pozwalam sobie zauważyć, że od ubiegłego roku (i debiutu Dolce Peony) coś drgnęło i premiery linii nie szorują po spodzie dna.
Początek Dolce Shine to mango bez dwóch zdań. Owoc podany jest na sposób słodki, soczysty, trochę tropikalny. Niestety, nie ma tej energii co np. mango Escady (choćby w Taj Sunset) i nieco brakuje mu naturalności. Nie jest na wskroś chemiczne, ale czuć, że modyfikacje genetyczne w nim były.
Tony owocowy wchodzą też w obszary pomadkowe, kosmetycznie. Pojawia się motyw ciepły i cielesny, trochę jak dalekie echo olejku do opalania. To zresztą efekt zagrania nutą tuberozy. Dolce&Gabbana Dolce Shine nie raz i nie dwa zyskuje kremowe, drzewne i jasne zawijasy. Należy to zaliczyć w poczet zalet, ponieważ gra kompozycji jest dość ciekawa, a perfumy jako całość prezentują sporą zmienność. Gdyby udało się to wyczarować z większą dozą naturalności, to byłbym naprawdę wielki zapach. A tak jest tylko średni.
W bazie, po dobrych 4-5 godzinach, poczujemy dwa wątki. Pierwszy to wspomnienie początku – z kwiatami, z owocami, wciąż z kremowej formie. Równolegle pojawia się akord tragicznie syntetyczny, zakurzony, ambrowo-piżmowo-drzewny, ale rodem z nizin perfumeryjnych półek. Niestety, w dużej mierze niweluje punkty, które Dolce Shine zebrało w swojej głowie i sercu.
Opinia końcowa o perfumach Dolce & Gabbana Dolce Shine
Tytułem podsumowania muszę napisać, że w rodzinie Dolce w końcu coś się zaczyna dziać, i w końcu będę w stanie jakoś zapamiętać te kompozycje. To istotna informacja, ponieważ pozwala z większą nadzieją wyczekiwać kolejnych wariacji. Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda się przeskoczyć kolejną poprzeczkę.