Serge Lutens zasłynął w świecie niszy ze swoich awangardowych i totalnie oryginalnych zapachów, które w latach debiutu nie miały sobie równych
Któż z nas nie zachwycał się (przynajmniej przez jakiś czas) Ambre Sultan, Chergui czy Borneo 1834. Później jednak marka została całkowicie wchłonięta przez Shiseido i z zapachami zaczęły się dziać różne rzeczy. Aktualna nowość – Serge Lutens Poivre Noir – należy w mojej opinii do tych słabszych kompozycji. Co ciekawe, oficjalnie producent deklaruje w nich tylko jedną nutę, czarny pieprz, lecz sprawa jest jednak bardziej skomplikowana.
Po pierwsze, składnik tytułowy jest wyraźnie wyczuwalny. Ma jednak dość niski poziom mocy. Absolutnie nie doświadczamy wrażeń kręcącej w głowie przyprawy, która atakuje nabłonki naszego nosa. Zatem jeśli ktoś liczył na pachnidło w stylu Le Labo Poivre lub Lorenzo Villoresi Piper Nigrum, to będzie zawiedziony. Przy tym wszystkim podkreśliłbym jednak, że charakter pieprzu jest naturalny, mimo tej ugładzonej formy.
Drugą kwestią pozostaje otoczenie, ponieważ nie wierzę, że Poivre Noir powstał tylko na kanwie pieprzu. Mamy zatem elementy cedrowe, elementy lekko żywiczne i kadzidlane oraz wielką ilość drzewnych molekuł. Nijak ma się to jednak do mistrza gatunku – Bois d’Encens. Natomiast żywo zmaterializował mi się w głowie zapach Marc Jacobs Bang. Powiem więcej, gdyby ktoś mi dziś podstawił w ciemno perfumy Serge Lutens Poivre Noir po nos i zadał pytanie: „Jakie to perfumy z przeszłości?”, to najprawdopodobniej odpowiedziałbym, że wącham Bang!
Niestety, ma to związek z tym, że również tutaj obserwuję słabą grę samego pieprzu i mnóstwo taniej chemii w jego otoczeniu. A to sprawia, że nowym Lutensem trudno się zachwycać.
Opinia końcowa o perfumach Serge Lutens Poivre Noir
Sam zabieg wyciągnięcia czarnego pieprzu na pierwszy plan uważam za bardzo udany. Zwłaszcza, że w obecnych czasach perfumy pieprzowe to rzadkie zjawisko. Niestety, wykonanie tej kompozycji pozostawia wiele do życzenia. Finalnie uważam kompozycję za zmarnowanie ciekawego konceptu.