Kolejna niszowa nowość, która mnie naprawdę zaciekawiła to połączeniu nut dymnych, kakao, rumu i tytoniu
Serge Lutens Ecrin de Fumee rozpoczyna się w sposób bardzo ciekawy. To tony sypkiego kakao, które generują skojarzenia z paczulą, czymś ziemistym, mrocznym, ale jednocześnie są słodkie w wytwornym znaczeniu. Gdyby perfumy były deserem, to efekt byłby taki, jakby zamiast cukru użyto na przykład zdrewniałej wanilii lub tonki. Jest to bez dwóch zdań kompozycja smakowita, ale w wyrafinowanym znaczeniu tego słowa.
To rozpoczęcie nie trwa jednak długo. Później pojawia się akcenty nieomal oudowe. Długo zastanawiałem się, co konkretnie przypomina mi Ecrin de Fumee. Szukałem w pamięci rozwiązania i w końcu je znalazłem – tak samo pachniała dymna frakcja w pierwotnej odsłonie Yves Saint Laurent M7. To bardzo miłe dla nosa doznanie, choć nie jest łatwe. Ponadto trwa na skórze już do końca. Poziom słodyczy jeszcze nieco wzrasta. Pojawiają się nuty apteczne, może bandażowe. W każdej sekundzie pozostaje to jednak woń dymno-oudowa. Pierwotne kakao zmniejsza swoje udziały, choć nie znika zupełnie. Pokusiłbym się nawet o pomysł, że zostaje skoncentrowane do formy likieru kakaowego albo kukułki. Szkoda tylko, że nie jest to akord bardziej widoczny.
I tak naprawdę kompozycja jest dwuetapowa. Mamy kakaowy, pylisty i dobrze zrobiony początek oraz frakcję serco-bazową, która zachowuje swój charakter i nie ulga zmianom. Może w pewnym stopniu są to perfumy nieco zbyt wypłaszczone, ale z drugiej strony nawet w po wielu godzinach zachowują swój klimat i ten charakterystyczny akord z M7.
Opinia końcowa o perfumach Ecrin de Fumee
Myślę, że to jedna z bardziej oryginalnych wariacji na temat kakao w perfumach. Co więcej, akord dymno-drzewny zapada w pamięć i jest odmienny od tego, co czujemy w perfumach niszowych. Mógłby jednak być bardziej dopracowany i zmienny, ponieważ stanowi jakieś 70-80% wrażenia węchowego.