Rodzina „Soleil” wypracowała sobie mocną pozycję w portfolio marki, zwłaszcza w kontekście wiosny/lata
Tom Ford Soleil de Feu to jednak pachnidło zdecydowanie o jesienno/zimowym charakterze. Pamiętam, że po pierwszym teście, jeszcze w marcu, skojarzyły mi się z Feve Delicieuse i Vanilla Diorama. Śmiem zatem przypuszczać, że oficjalnie wypisane nuty są zaledwie czubkiem góry lodowej.
W praktyce Soleil de Feu to bogata mieszanka, w której poczujemy tony bobu tonka, cynamonu, kakao, wanilii, karmelu i innych przypraw korzennych. Całość jest jednak przeszyta białym, puchatym piżmem, które sprawia, że nie jest to kompozycja przytłaczająca. Piżmo tak jakby rozcieńcza te wszystkie, mocne składniki, a towarzyszy mu też bukiet molekuł drzewnych. Zgaduję, że w perfumach tych nie ma ani kropli naturalnego olejku z drewna sandałowego, ale nie jest to wadą – bo wydźwięk innych elementów jest naturalny, a same molekuły dodają ciepła, kremowości.
Ścisły start przypomina mi nieco likier cytrynowy, do którego ktoś dodał świeżo zmielonych przypraw. Jest ciekawy i stanowi idealne preludium głównej gry, o której wspomniałem wyżej. Nie jest to jednak akord agresywny, ale podobnie jak całość Soleil de Feu jest zmiękczony nutami ambrowo-piżmowymi.
Z technicznego punktu widzenia nie jest to kompozycji o trójdzielnej budowie. Ma wyraźnie zarysowany początek, a później serco-bazę, która migocze na skórze, lecz w rytm tych samych elementów. W bogactwie przypraw znajdziemy tony słoneczne, ciepłe, kremowe. Deklarowana w spisie nut tuberoza dodaje właśnie tej jasności, pewnej wręcz maślaności. Nie jest typowo kwiatowa, a bardziej przypomina olejek do opalania.
Momentami pojawia się akord gazu z zapalniczki, płomienia. Z drewna potrafi wydobyć się smużka dymu. Wszystko pozostaje jednak jasne, złote wręcz.
Opinia końcowa o perfumach Tom Ford Soleil de Feu
Na pewno to najmocniejszy (pod względem nut, siły, projekcji itd.) zawodnik w rodzinie. Myślę, że premiera latem nie była najszczęśliwszym pomysłem, ale jesienią sprawdzi się świetnie.