Quentin Bisch to obecnie najgorętsze nazwisko w świecie perfumiarzy. Pieniądze, które generują jego zapachy, są niebagatelne i marki ustawiają się w kolejce, żeby tylko mieć jego pachnidło
Na szczęście dawni klienci mają pierwszeństwo i tym sposobem powstało Kenzo Homme EdT Marine. Stali Czytelnicy wiedzą, że wielką, potężną wręcz estymą darzę wielkiego klasyka – Kenzo Pour Homme z 1991 roku, i że żadna z późniejszych wersji nawet doń nie dorosła. Powiem więcej, większość flankerów była tragediami w nurcie zakurzono-sportowym, które nijak się miały do pierwowzoru.
Wyjątkiem było Kenzo Homme Eau de Toilette Intense. I tak sobie założyłem, że EdT Marine mogą być podobne. W praktyce nie mają zbyt wielu (co nie znaczy, że żadnych) wspólnych elementów, ale czuć, że nowa odsłona też wyróżnia się wśród premier mainstream. Dodatkowo ma zarysowany akord jodowo-morski, który wyznaczał klimat wersji z 1991 roku (obecnie nazywa się ona Homme Eau de Toilette „bez Intense”). Powiedziałbym zatem, że Quentin Bisch próbował połączyć swoją wersje Kenzo Homme z pierwowzorem, a do tego dołączyć akord olejkowo-mineralny.
Czyli w praktyce mamy trochę klasyka, trochę akordu „bischowego” z wersji Intense i akord słoneczny, mineralno-kwiatowy.
Jeszcze „dwa” słowa o tym ostatnim elemencie. Tutaj pachnie on nie jest klasyczna molekuła Calone rodem z Light Blue, a bardziej jak słono-drzewny i waniliwo akord Olympea. Jest słodko-słono, piaskowo, a efekt bardziej przypomina sól na rozgrzanej skórze niż klasyczne nuty wodne.
I o ile przez pierwszą godzinę połączenie to pracuje bardzo dobrze, to później Kenzo Homme Eau Marine szybko traci walory. Staje się przy tym zapachem chemiczno-sportowym i zakurzonym. Te wszystkie charakterystyczne elementy, które definiowały bogactwo początku, znikają.
Opinia końcowa o perfumach Kenzo Homme Eau Marine
Ciekawy start, którego nie udało się utrzymać.