Doceniam klasyczne Kenzo Flower, choć to zapach kontrowersyjny i na pewno nie dla każdego
W tym roku pojawił się kolejny już flanker tej kompozycji, który nazywa się Kenzo Flower Ikebana. Od razu mogę napisać, że nowa wersja nie ma nic wspólnego z klasykiem. To mogłyby być oddzielne perfumy o zupełnie innej nazwie. Pod względem zapachowym to całkowicie różne opowieści.
Pierwsze chwile po aplikacji są zjawiskowe. To akord smakowity, który łączy tony waflowe i marshmallow. Jest miękko, słodko, ale i drzewnie. Start trochę musuje, orzeźwia, ale od spodu jest wygrzany i odrobinę miodowy. Łączy tony różowo-słodkie z cukrem nadpalanym. Na bogato. W krótkim czasie jest bardzo zmienny i nie przypominam sobie, żebym wąchał coś podobnego. Na nieszczęście, trwa to maksymalnie 10-15 minut.
Później Kenzo Flower Ikebana wchodzi w obszary bardziej zachowawcze. Pojawia się nuta kwiatów wiśni w stylu znacznie droższych MDCI Cio Cio San, również w musującej, świeżej formie. Obok nich, równolegle, zaczyna grać akord białokwiatowy. Tuberoza, którą raczą nas perfumiarze, jest nowoczesna, przewidywalna, ale też nieco bardziej chemiczna niż Armani My Way a nawet Givenchy L’Interdit. Na szczęście wrażenie z całości nie jest złe, choć na pewno na tle zjawiskowego początku stopnień przyjemności węchowej jest znacznie niższy.
Z czasem wychodzą jakieś drzewno-piżmowo-ambrowe utrwalacze, które sprawiają, że baza jest niemal wyprana z emocji. Pewnym pocieszenie pozostaje fakt, że przemycono tu niewielkie wątki ciepła, komfortu. Drugą zaletą jest to, że nawet po 6-7 godzinach wciąż czuć malutkie frakcji kwiaty wiśni i kremowej tuberozy. Oba odrobinę sztuczne, ale mimo tego urozmaicają fundament kompozycji.
Opinia końcowa o perfumach Kenzo Flower Ikebana
Mam nieodparte wrażenie, że to byłyby genialne perfumy, gdyby tylko zwiększyć budżet na składniki. Konstrukcja tej kompozycji robi wrażenie. Jest to przemyślana, oryginalna, a przy tym przyjemna mikstura. Gdyby uniknąć ogólnie dość taniego wydźwięku większości nut, to zapach mógłby być gwiazdą.