A tutaj mamy lekkie drewienka z przyprawami i papirusem
Byredo Desert Dawn pachnie przyjemnie, choć nie rewolucyjnie. Ma kardamonowo-różany początek, który kręci w nosie i wydaje się bardzo świeży. Od razu czuć też delikatne frakcje papirusu. Nie jest on agresywny i tak mocny jak w dawnym Baudelaire, ale wciąż wyczuwalny. Co więcej, papirus jest widoczny od startu, choć deklaruje się go w bazie.
Do tego dochodzi akord drewienkowo-molekułowy, ale o niskim poziomie szlachetności. Pachnie jakby jakaś tania marka chciała zrobić perfumy o aromacie drewna sandałowego i cedru, a nie miała budżetu. Stąd to pewnie w większości jakieś molekuły drewnopodobne.
Im dalej w las, tym Desert Dawn staje się coraz bardziej syntetyczno-masowy. Pewnym plusem jest to, że gdzieś tam w bazie poczujemy echa wetiweru rodem z Bal d’Afrique. Natomiast głównym akordem staje się coś piżmowo-ambrowo słodkiego z elementem mleczno-plastikowym. Szczęściem w nieszczęściu pozostaje małą agresywność kompozycji. To raczej taki skinscent.
Jeszcze dalej pokrywa się kurzem i zaczyna też nawiązywać do Diptyque L’Eau Papier oraz męskich premier nurtu wodno-sportowego (zwłaszcza ich baz) z elementami damskich kosmetyków do stylizacji włosów. Na tym etapie nie mamy już nawet śladu naturalnego początku. Nie ma ani róży, ani kardamonu, ani papirusów…
Opinia końcowa o perfumach Byredo Desert Dawn
Nowoczesna kompozycja, która ma ujmujący start i bardzo słabe następne etapy. Może zainteresować fanów molekułowej świeżości męskich pachnideł.