Obraz mlecznej kawy zatopionej w rozmglonym sandałowcu i wielkiej ilości białych piżm nie jest rzeczą nową
Podobne klimaty obserwowaliśmy w Cacharel Noa czy Jil Sander Sensations lub Lanvin Oxygene. I właśnie z tą trójką Diptyque Bois Corse kojarzy się najmocniej. To zapach lekki, zbożowy wręcz. To pozwala założyć, że sama kawa też może być nie czarnym, esencjonalnym espresso, ale właśnie naparem ze zbóż. O tyle to zaskakujące, że Diptyque wprost deklaruje użycie absolutu z palonej arabiki. W praktyce wrażenie jest jednak dalekie od klasycznego rozumienia „kawowości”.
Czuć tu też mydło, w którym zatopiono zasuszone kwiaty, otręby i ziarna. Wrażenie czystości miesza się z efektem tostowym i maślanym. Jest tu coś delikatnie skórzanego, jakby jasna, cielęca skóra myta w ciepłym mleku. Pojawia się cień wanilii – takiej lekkiej, rodem z kaszek dla noworodków, żeby nie wywołać czasem alergii u najmłodszych. Każdy element Bois Corse jest obły, przyjazny, miękki.
Kompozycja nie zmienia się aż tak jak inne pozycje kolekcji Les Essences de Diptyque, ale może to i dobrze, jeśli pomaga uniknąć wejścia w tanie i płaskie nuty. Jedynie z czasem rośnie wrażenie orzechowości, choć dalekie jest od banału. To raczej coś jak mleczko migdałowe.
Bardzo podoba mi się jednak to, że mimo dużej ilości nut syntetycznych, Bois Corse trzyma poziom. Białe piżma nadają mu puchatości i bezpieczeństwa. Są jakby czystym kokonem. Każdy element kompozycji zdaje się zatem logicznie przemyślany i pasujący do siebie. Od początku po samą bazę.
Opinia końcowa o perfumach Diptyque Bois Corse
To na pewno ciekawy zapach, który sięga do motywów eksplorowanych w świecie perfum mainstreamowych ćwierć wieku temu. Jeśli ktoś tęskni za Jil Sander Sensations, to Bois Corse może tę tęsknotę pokonać, choć nie w 100%.