W pierwszej chwili nazwa mnie powaliła na kolana. Zapach norki Bagginsów. Zielonego Shire. Pinty piwa. Szkoda, że na końcu jest „o”, a nie „e”. Shiro znaczy po japońsku „czysty” lub „biały”. W tak wrażliwym na zapachy miejscu jak Japonia, koncepcja Masaki Matsushimy trafia na podatny grunt, choć podoba mi się idea przemycenia pod pozorem banału elementów dość interesujących.Te perfumy to chyba pierwsza kompozycja z mainstreamu od jakiegoś czasu zawierająca w składzie balsam świerkowy. Brzmi ciekawie, i właśnie ta ingrediencja spowodowała moją chęć dokładnych testów najnowszego zapachu Masaki.
Preludium jest dość niemrawe, ale docenić należy fakt, że nie wieje tandetną chemią. Określiłbym ten etap jako przytulny i nijaki. Podobno jest kwiat bawełny, róża i cyklamen. Mówię podobno, bo raczej trudno wyłuskać pojedyncze nuty. Shiro przypomina trochę jałowy gazik z charakterystyczną sterylną nutą. Na tym etapie można spokojnie uznać te perfumy za klapę. Więcej rzeczy dzieje się później, w funkcji czasu. Z ultraczystego pachnidła zaczyna wyrastać upojna, słoneczna, lekko wysłodzona gałąź lipy. Shiro zaczyna wkraczać w obszary zielono-brązowe, ciepłe. Pojawia się brud. Ziemista nuta przysypuje resztki gabinetu dentystycznego. Mnie to się kojarzy trochę z norką hobbitów, ale to wina nazwy. Wciąż sporo jest lipowych niuansów, ale zaczyna pojawiać się fizjologiczny, obsmarkany irys. Nie będzie tajemnicą jeśli porównam go do Bas de Soie. Ja w tym momencie wymiękam, bo Shiro zaczyna przypominać to, czego nienawidzę w smrodliwym Lutensie.
Nuty: cyklamen, kwiat bawełny, róża, lipa, piżmo, balsam świerkowy, irys
Rok powstania: 2011
Twórca: b.d.
Cena, dostępność, linia: wyłącznie w perfumeriach Sephora; 40 mL i 80 mL; woda perfumowana