Na samym początku uznałem, że to mogłaby być współczesna wersja letniej edycji Chanel No. 5
Efekt ten trwał krótko, ale na początku był wyraźny. Perfumy Serge Lutens Le perce-vent rozpoczynają się bowiem mocnym uderzeniem aldehydów w formie nawiązującej do minionego wieku. Pierwiastek retro jest w nich wyraźny, choć nieskomplikowany. Jeśli ktoś jest w stanie wyodrębnić charakterystyczny akord cytrusowo-aldehydowy, który definiował Piątkę (i jej późniejsze wersje), to tutaj odnajdzie ten klimat. Oczywiście, wpisałbym to w poczet zalet. Element ten wyróżnia się na rynku i zapada w pamięć. Wydaje mi się jednak, że interpretacja Lutensa jest prosta, toporna nawet. Nie czuć tu wirtuozerii, a jedynie prostotę. I to pomimo użycia dużej ilości naturalnych składników.
Z czasem kompozycja traci metaliczną aldehydowość, a staje się po prostu piżmowa. To piżmo chłodne, nieco buduarowe, lawendowe. Momentami nawiązuje do lawendowych Calvin Klein Obsessed for Women. I to w stopniu niemałym. Przypomina toaletkę w opuszczonym zimą teatrze. Ten chłód ma w sobie coś paczulowego. Jest tu przy tym dużo miękkości, która kontrastuje ostrzejszy start.
W trzecim akcie pojawia się coś na kształt molekuł różanych, a jeszcze dalej nawet irysa. Kompozycja staje się podobna do kolekcji L’Eau inspirowanej wschodnią Azją. Tamte perfumy były czyste i nieinwazyjne, takie jakie preferują Koreańczycy czy Japończycy. I Le perce-vent podąża tym śladem, tracąc jednak swój francusko-pudrowy sznyt. Staje się też wonią płaską, nadmiernie syntetyczną i mało szlachetną, choć ma swój urok. Pojawia się również cień waniliowo-tonkowej słodyczy na białopiżmowym tle.
Opinia końcowa o perfumach Serge Lutense Le perce-vent
To przeciętnej jakości interpretacja aldehydów i piżma, ale z ciekawą (choć mało znaczącą) grą naturalnych składników o ziołowo-chłodnym, nieco aptecznych wydźwięku (paczula, lawenda, szałwia, mięta).
Kampania perfum Le perce-vent