Zapachowa seria L powstała na cześć pierwszych koszulek polo sygnowanych nazwiskiem Rene Lacoste. Trzy pierwsze kompozycje nie były złe (Vert nawet więcej). Gdzieś w tle pobrzmiewało trochę naturalnych nut, użyto kilku nieszablonowych składników i trio było ogólnie dobrą propozycją w swojej klasie. Naturalnym biegiem rzeczy, wydawało mi się, że L.12.12 Rouge musi być jeszcze lepszy, bardziej nasycony wrażeniami węchowymi. Czerwień w końcu zobowiązuje.
Nie udało się. Nie udało się i to bardzo się nie udało. Już od pierwszych nut głowy perfumy składają się wyłącznie z chemicznej, męskiej piżmowo-sterylnej rzeczy. Informacje o udziale mango, czerwonej herbaty i likieru mandarynkowego to po prostu żarty. Gdybym wąchał te perfumy w ciemno, zupełnie nie znając składu, to powiedziałbym tak: najtańszy substytut pieprzu, najtańsza drzewna baza i laboratoryjne piżmo.
Tego po prostu nie da się wąchać. Najgorszy jest fakt, że trend na takie kompozycja pojawił się po 2000 roku i wciąż nie może ostatecznie się zakończyć. Oby Lacoste L.12.12 był jego ostatnim podrygiem.
Nuty: mandarynka, mango, czerwona herbata, pieprz, kardamon, imbir, akacja, benzoin
Rok powstania: 2012
Twórca: b.d. (ja bym się też wstydził podpisać pod takim zapachem)
Cena, dostępność, linia: woda toaletowa; 169 zł/30 mL i 285 zł/100 mL
Trwałość: bardzo dobra; około 8-9 godzin
Fot. z cafleurebon.com