O tym, że róże z ogrodu Les Parfums de Rosine cenię, mówić nie będę. Są piękne, szalenie upajające, niszowe. Nadchodzi jednak czas, kiedy jeden motyw przestaje być źródłem siły twórczej. I właśnie takie wrażenie odniosłem podczas testów Vive la Mariee.
Marie-Helene Rogeon, zainspirowana białą różą o perłowych płatkach, postanowiła zamknąć w butelce atmosferę jednego z najważniejszych dni w życiu kobiety – dnia ślubu. Takie postawienie sprawy w sposób oczywisty warunkuje charakter zapachu. Ma być lekki, subtelny, kobiecy i raczej powinien melodyjnie szeptać niż wykrzykiwać ostre arie.
Perfumy Vive la Mariee realizują te założenia. Niestety, w sposób całkowicie masowy i popularny. Szlachetna róża, będąca sztandarem marki, została rozwodniona. Ten krok byłbym w stanie zrozumieć, ale głębiej dzieją się rzeczy jeszcze gorsze. Nie spodziewałem się ujrzeć w spisie nut tak zasłużonej marki, tak wielu syntetycznych pozycji: liczi, frezja, magnolia, pralinki… To świetny materiał na zapach z półki niskiej, a nie na niszowe wyobrażenie ślubu.
Prawda jest taka, że kompozycja jest bardzo chemiczna. Zmienia się na skórze, ale fundamentem cały czas są zwały białych piżm i niskiej jakości, dziewczęco-kobiece kwiaty z tabletką słodziku. Czasami nuta „nijaka” niweluje całkowicie woń róży. W bazie zaś pojawia się jakieś mleko w proszku zmieszane z jakąś wodą po ciętych kwiatach.
Nuty: bergamotka, neroli, liczi, nuty zielone, jaśmin sambac, kwiat pomarańczy, róża, magnolia, piwonia, frezja, paczula, ambra, bób tonka, cedr, piżmo, sandałowiec, pralinki, wanilia
Rok premiery: 2013
Twórca: Benoit Lepouza
Cena, dostępność, linia: woda perfumowana dostępna w pojemności 50 i 100 mL
Trwałość: bardzo dobra, około 8 godzin