Gdybym się nie zajmował perfumami, to z pewnością byłbym glacjologiem…
I jakoś trudno mi sobie wyobrazić perfumy, które mają pachnieć jak powietrze na górskim szczycie. Własną stopą wszedłem co prawda tylko na wysokość 3404 m n.p.m., ale zakładam, że aromat na szczycie Rysów (czy innych podobnych szczytach) zimą nie różni się wiele od tego na szczycie Mount Everestu. Marketingowo to jednak chwytliwa historia i na tej kanwie powstały perfumy Bvlgari Man Glacial Essence.
Na naszym męskim trójkącie współczesnej perfumerii postawiłbym go między wierzchołkiem „sportowa świeżość” a „zakurzone drewienka”. Z kolei nie mamy tutaj nic ze „słodziaka-ulepiaka”. Zapach ma totalnie chemiczny i tani wydźwięk. Nie wystawię jednak oceny najniższej, ponieważ znalazłem jeden ciekawy wątek.
Pamiętam swój pierwszy test, kiedy Bvlgari Man Glacial Essence wydało mi się kompozycją z elektronicznym kadzidłem, czymś na wzór Comme des Garcons Odeur 71, które pachniały kurzem na żarówce i pracującą kserokopiarką. Zakładam, że w praktyce to efekt gry jałowca, tonów drzewnych i ziołowych oraz zapewne współczesnych aldehydów (kadzidła w składzie nie ma). I jest to coś, co wyróżnia te perfumy i sprawia, że nie zapomnę o nich za tydzień lub dwa. W trywialnym i wtórnym otoczeniu jest to akord, który zbiera punkty do finalnej oceny. Co więcej, choć jego moc maleje z czasem, to wyczuwalny przez 2-3 godziny. To przyzwoity wynik. Niestety, po tym czasie robi się nam niska półka marketu budowlanego i trudno uwierzyć, że pod kompozycją podpisał się Alberto Morillas.
Opinia końcowa o perfumach Bvlgari Man Glacial Essence
Wtórno, nudno i nijako. Nieco lepszy element ziołowy ratuje perfumy przed tragedią, ale to dalej niziny… Jest jednak nieco lepiej niż w przypadku Wood Essence.