Z zapachami tej marki nie było mi po drodze, ponieważ z rezerwą podchodzę po firm makijażowych, które na siłę próbują tworzyć perfumy
Pamiętam swoje przelotne testy jakiejś strasznie syntetycznej wanilii od nich, po których straciłem zupełnie swoje zainteresowanie. Powróciło ono wraz z tegoroczną premierą – Kayali Lovefest Burning Cherry 48. Wszak wiśnię w perfumach bardzo lubię, a tutaj obudowano ją wieloma innymi, ciekawymi składnikami. I tak zdobyłem się na testy.
Nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany. To nie jest zły zapach. W swojej kategorii jest wręcz dobry. Zasadniczy problem polega na tym, że Kayali poszło w mojej opinii drogą Toma Forda i jego Lost Cherry. Ten kontekst nie pozwala uniknąć porównań. I o ile na początku obie kompozycje trzymają podobny poziom, może nawet Burning Cherry wychodzi na drobne prowadzenia ze swoim bardziej złożonym i iskrzącym akordem owocowym, o tyle później obietnica ambitnych drewienek nie zostaje spełniona. Propozycja Kayali szybko traci animusz i tam, gdzie Lost Cherry zachwycało swoją grą, tutaj mamy taniość.
Start kompozycji jest bardzo obiecujący. Duża ilość słodyczy jest ciekawie przełamana owocowym kwaskiem i pewną dozą cytrusów. Tonkowe podbicie wprowadza niuanse migdałowe i, przynajmniej mnie, doprowa do zachwytu. W oka mgnieniu następuje jednak „wypłaszczenie” i „uchemicznienie„. Tym sposobem wchodzimy w obszary tańsze. Porównując propozycję Toma Ford i Kayali po 5 godzinach od aplikacji, widzę przepaść jakości.
Opinia końcowa o perfumach Kayali Lovefest Burning Cherry 48
To wiśnia w klimacie fordowskim, ale nie dorasta do jej poziomu w mojej opinii.