Niespodzianka, którą prawie bym ominął…
Jimmy Choo Rose Passion to zapach trudny i szybko zniknie z rynku, ponieważ nie trafi w gusta mas. Reprezentuje nurt kompozycji olejkowo-słonecznych z elementem kokosa i cytrusów, lecz bez nadmiaru słodyczy. Gdybyśmy mieli odnieść te perfumy do innych, które są/były dostępne na szerokim rynku, to wskazałbym Tom Ford Orchid Soleil lub Soleil Blanc. Z tym, że kompozycja stworzona przez Nathalie Lorson nie daje się tak łatwo zaszufladkować. Ma pewne trudne elementy jak Nicolai Musc Monoi.
Jednocześnie jest to woń lekka, przestrzenna. Nie ma w niej agresji, choć odbieram ją jako chemiczną na wskroś. Wręcz mogę tam znaleźć nutę samoopalacza. Ten poziom zagrania syntetykami jest jednak bardzo wysoki – tak samo jak we wspomnianych już Orchid Soleil. Co więcej, kompozycja jest bardzo zmienna i dostarcza mnogości doznań.
Początek przypominał mi Gucci Bloom. Pamiętam też pierwszą myśl – „Jakiś rozcieńczony białokwiatowiec, podróbka Bloom”. Natomiast to było błędne. Zapach jest co prawda lekki i na pewno jego początkowe fazy nie mają mocy wody perfumowana Gucci, ale czas pokazał, że to zupełnie odmienne konstrukcje i łączy je tylko start.
W Jimmy Choo Rose Passion czuć też wyraźnie zagranie salicylanami – to one tworzą deklarowaną w spisie nut orchideę. Odpowiadają za nieco metaliczny wydźwięk kompozycji oraz nadają jej charakterystycznej woni „rozgrzanego słońcem ciała”.
Opinia końcowa o perfumach Jimmy Choo Rose Passion
Widoczne jest to, że budżet na sam zapach nie był największy, lecz trzeba docenić konstrukcję i pomysł. Zapach ma ciekawą, żyjącą bazę i powiedziałbym wręcz, że po wtórnym i nudnym początku zyskuje z czasem.
Ps. Nie są to w ogóle perfumy różane, ani „różowe”. Nie ma w nich tonów taniej słodyczy rodem z niskiej półki dla nastolatek.