A to znacznie bardziej „moja” kompozycja
Creed Delphinus łączy tony irysów w męskiej, lekko dymnej i nadpalanej odsłonie (prekursorem tego nurtu była rodzina Dior Homme) z miękką, drzewną i złocistą wanilią. Ten drugi akcent sprawia, że mózg znajduje porównania do wycofanego Micallef Gaiac czy Maison Margiela By The Fireplace. Trudno zatem uwierzyć, że w kompozycji nie ma drewno gwajakowego, bo jego aromat jest tu naprawdę wyraźnie wyczuwalny.
Początek może sprawiać bardziej agresywne, męskie wrażenie. Oprócz wspomnianego irysa czuć sporą dozę pieprzu i drewna. To drewno ma jednak mroczną, zwęgloną nieco formę. Gdzieś w tle startowych akordów mija też wspomnienie skórzanych żywic. W ciągu 10-30 minut Delphinus zmienia się jednak w wielkim stopniu i przesuwa w stronę światła, komfortu i drzewnej słodyczy. Pachnie obłędnie, choć nie aż tak jak wspomniana wyżej dwójka.
Pojawia się odrobina pudrowości (ale nie irysowej) w stylu zmielonej tonki i wygrzanego cukru pudru. Gdzieś spod spodu wyczujemy olejek migdałowy do ciasta. Delphinus zapewnia miękkość i puchatość. Powrotu do agresywnych, nadpalanych irysów początku nie ma. Jest za to spora dawka ognia, płomienia bez dymu, który niesie ciepło.
Nie jest to kompozycja tak zmienna jak Centaurus, ale jej plusem (na tle brata) jest brak chemicznego wykończenia. Cechą (ale NIE wadą) perfum jest to, że dość szybko umykają ze skóry. Piękno i jakość bywają jednak ulotne.
Baza, którą tutaj przedstawia Creed, to mięciutka poduszeczka wygrzana wanilią, gwajakiem i migdałem. Poziom harmonii jest niebywały. Jednocześnie nie jest to ulep albo jakaś paskudna pulpa molekuł. Ten fundament można nazwać szlachetnym z małym minusem.
Opinia końcowa o perfumach Creed Delphinus
To zdecydowanie mój osobisty faworyt tej marki i obiektywnie rzecz ujmując piękne i dobrze zrobione perfumy. Uniknięto w nich chemicznych skojarzeń (dobra ręka perfumiarza), ale też jest to woń dość prosta, tylko dwuwątkowa w zasadzie.