Ten zapach nie nawiązuje w żadnym stopniu do poprzednich pozycji swojej rodziny. Nie mamy tutaj też elementów słodziaka-ulepiaka, które były uwielbiane przez fanów poprzednich Erosów
Versace Eros Energy to bowiem perfumy o bardzo dobrym cytrusowym otwarciu i dość rzetelnej bazie (nie liczę jej najpóźniejszej partii), którą bez najmniejszych problemów zidentyfikujemy jako „aventusopodobną”.
Początek robi wrażenie. Cytrusy są żywe, zmienne. Pokazane są zarówno elementy zielone, owocowe, kwaśne, słodkie i nawet zdrewniałe łodygi. Bogactwo odczuć jest duże i bardzo mobile, ale w każdej sekundzie czuć wątek gorzkiej otoczki miąższy grejpfruta (na pewno to się jakoś nazywa z botanicznego punktu widzenie, lecz zakładam, że wiemy, o co chodzi). Oprócz cytrusów, pojawia się też dalej coś odrobinę bardziej trawiastego i ostrego. Może nawet jest to przesunięte w stronę siana, a nie żywej trawy.
Później, stopniowo, pojawia się słynna lodowata porzeczka w eleganckiej, garniturowej postaci. Jest wytrawne, mokre drewienko, odrobinę mchu i sporo molekuł ambrowo-drzewno-piżmowych, które jednak grają na niezłym poziomie. Co więcej, echa cytrusów nie giną i nawet po 5-6 godzinach z Versace Eros Energy wciąż gorycz grejpfruta będzie mogła być zauważona. Ta budowa sprawia, że choć nawiązania do Aventusa są oczywistością, to kompozycja nie jest po prostu ich bezczelną kopią.
Jeszcze dalej poziom szlachetności zaczyna już wyraźnie spadać. I po 8 godzinach zostaje na skórze powidok czegoś bardzo taniego. Natomiast przez większość czasu kompozycji gra „ok”, przeciętnie z plusem.
Opinia końcowa o perfumach Versace Eros Energy
Bardzo oryginalny cytrusowy start zbiera dużo punktów, serce jest niezłe, baza trochę słabsza, a późna baza bardzo zła…