Nowy zapach Lalique mnie zaskoczył. Po totalnie niemrawych i kwiatowo-chemicznych poprzednikach wreszcie doczekałem się czegoś dobrego. Oczywiście fakt, że coś jest dobre nie znaczy, że jest ciekawe. I ta myśl natrętnie towarzyszy mi podczas testów Satine.
Niby początek zaskakuje migdałową słodyczą, niby jest ciepły, niby jest przytulny, ale brak mu wykończenia, takiej szpilki, która wbita w ciało spowodowałby krzyk. Jaśmin przybiera tu postać kremową, co w połączeniu z heliotropem daje aż przesadne wrażenie „futrzakowatości”. Po pierwszych chwilach okazuje się, że mocno migdałowa nuta znika, a wychodzi z niej mało migdałowa, klasyczne nuta heliotropu. Analiza nut nie pozostawia złudzeń – w Satine migdałów nie ma. Dla mnie to rozczarowująca informacja.
Perfumy Lalique później zmieniają ten futrzasty, kwiatowy plusz na tony tonkowej waty i waniliowej pierzyny. Jest miło do znudzenia i do obrzydzenia. Po pół godzinie od aplikacji uświadamiam sobie, że jednak to kompozycja oparta na składnikach chemicznych. Skojarzenie z chińskim sklepem cukierniczym nie dają mi spokoju, ale nie są też bardzo stanowcze. Powiedzmy, że na 100 pszczół tylko jedna jest genetycznie modyfikowana i tylko jeden na 100 kwiatów pochodzi z plantacji mutantów. Niby mało, ale jednak to czuć.
Baza prezentuje się okazalej. Jest słodka, kremowa, cielista. Niby ten temat był wałkowany setki razy, ale Lalique Satine ma tam ukryte jakieś niespodzianki, które nie pozwalają osiąść kompozycji na skórze wzorem dawnej matrony. Cały czas się tu coś dzieje, coś brzęczy, coś biega. Baza jest bardzo w porządku.
Nuty: jaśmin, gardenia, heliotrop, wanilia, wetiwer, drewno sandałowe, czerwony pieprz, bób tonka
Rok premiery: 2013
Twórca: Nathalie Lorson
Cena, dostępność, linia: b.d.
Trwałość: dobra, około 7-8 godzin