Limitowane trio DKNY co roku jest dla mnie istną męczarnią, ponieważ trudno znaleźć bardziej syntetyczno-nijakie kompozycje wśród letnich nowości z mainstreamu.
Dodatkowo, hasłem przewodnim na sezon letni jest Pool Party, więc od razu mam przed nosem zapach produkowanych w Chinach kół ratunkowych, kaczek i innych dmuchanych gadżetów. Chyba każdy z nas pamięta też woń rozgrzanego plastikowego materaca. Zatem zacznę od DKNY Be Delicious Mai Tai…
…czyli rozcieńczonego cukierka z kroplą olejku do opalania. Cukierek nie jest jednak byle jaki, ponieważ widocznie (ale nie ekstremalnie) zaznaczono w nim tony owocowe. Może przyjąć, że to landrynka, lecz o małej mocy. Trudno mi nawet coś napisać, ponieważ kompozycja jest płaska, bardzo syntetyczna i raczej niezmienna. Jedynie w bazie zaczyna nas zasypywać zakurzonymi syntetykami ambrowo-piżmowymi.
Formalnie nutą główną w DKNY Be Delicious Mai Tai jest brzoskwinia, ale bez czytania spisu nut chyba bym na to nie wpadł. Natomiast warto napisać, że nie wchodzimy w typowe akordy tropikalno-koktajlowe i słodkie (w typie Escady czy ostatniego Angel Eau Croisiere). Nasz landrynka jest tak rozcieńczona, że nie ma siły na kreację pierwszoplanowych wrażeń węchowych.
Opinia końcowa o perfumach DKNY Be Delicious Mai Tai
Bardzo biednie się prezentują te perfumy, ale taka chyba już natura tej rodziny. Podejrzewam, że za tydzień nie będę już pamiętał, jak pachnie Mai Tai. Wtórność i taniość w maksymalnym wydaniu. Chyba nawet szkoda marnować nosa na testy.