Róże w Anglii to częsty widok, więc nie dziwi fakt, że w tej kompozycji są bohaterem pierwszego planu.
Co więcej, w Gallivant London tematem przewodnim uczyniono dwie naturalne ingrediencje: absolut róży majowej i olejek z róży damasceńskiej. I to z ich powodu nie mamy żadnych wątpliwości, że perfumy są różane – od początku do końca. Wzorem Los Angeles – są nieoczywiste, a wręcz nieco szalone. Formalnie w nucie głowy deklarowany jest ogórek, ale wąchając zapach w ciemno moje skojarzenia pobiegły w stronę nie do końca słodkiego arbuza. To trochę tak, jak połączenie ananasa i papirusu w L. A.
Formalnie jest to też zapach skórzany, ale to bardzo naciągane określenie. Po pierwsze – London zachowuje lekkość i świeżość nawet w bazie. Po drugie – jeśli już dopatrywać się tonów skóry, to raczej czegoś bardzo subtelnego i niedosłownego – tak jak pokropiony ciepłym deszczem skórzany płaszcz w Burberry My Burberry. Jeśli ktoś poszukuje faktycznej skóry, to ukontentowany nie będzie.
Natomiast nawet po kilku godzinach, na skórze cały czas utrzymuje się róża. Ta ma wiele odsłon, choć raczej w obrębie wrażeń lekkich. Mamy zatem zielone liście, świeży aromat płatków w różnych wersjach: od chłodnych i metalicznych po ogrzane słońcem. Nie wchodzimy ani w tony typowe konfiturowe, ani drzewno-dymne. Róża London jest różowa, nigdy nie wchodzi w spektrum bordo lub czerni.
Opinia końcowa o Gallivant London
Zapach z rodziny bezpiecznych i klasycznych, ale z ciekawym twistem arbuza. Myślę, że to właśnie z powodu tego nietypowe zagrania zapach zyskał pozytywne opinie wśród znawców perfum. Podkreślam jednak, że to nie jest zapach kontrowersyjny i szokująco ekstrawagancki (jak zresztą większość perfum Gallivant).