Ostatnio na blogu same flanery, ale cóż począć
YSL Black Opium Extreme to kolejna wersja, która jest podobna do klasyka, ale też ma kilka akcentów, które sprawiają, że na pewno ją zapamiętam. Niestety, nie są to akordy wymagające długich elaboratów, więc znowu mamy wpis w kształcie minirecenzji.
Po pierwsze – bardziej kawowe, aromatyczne otwarcie, które nawiązuje do palonych ziaren. Oczywiście, od początku towarzyszy nam woń słodyczy kwiatów i wanilii, ale sama kawa w tym punkcie jest czarna, gorąca i bez mleka. To konkret. Podoba mi się.
Po drugie – przepiękny akord paczulowo-truflowy, który w sercu YSL Black Opium Extreme wprowadza wątki rodem z Tom Ford Black Orchid. Czasami nawet przemyka na pierwszy plan, co bardzo, bardzo mi się podoba. Pamiętam, że w niektóre dni aż nie mogłem uwierzyć, że mam na sobie flankera Black Opium.
Po trzecie – całość jest zbliżona do klasyka, choć w bazie mam wrażenie, że poziom słodyczy szybuje wyżej. Podstawa może sprawiać wrażenie przesłodzonej, ale na tle bardziej wytrawnych akordów początkowych nie rozpatruję tego jako wady. Ilość puzzli syntetycznych jest akceptowalna.
Opinia końcowa o perfumach Yves Saint Laurent Black Opium Extreme
W szczegółach to kompozycji o oczko wyżej od klasyka. Więcej się w niej dzieje, a splot nut serca robi na mnie naprawdę duże wrażenie. Paczula ma w nim wielki potencjał. Przedstawiono nam wątki ziemiste, chłodne, ale nie zabrakło też jej formy kakaowej i truflowej.