Zapach Estee Lauder Infinite Sky dostępny na Douglas.pl (KLIK)
Największą wpadką (w mojej ocenie) w nowej, niszowej kolekcji Estee Lauder jest właśnie „Nieskończone Niebo”
To kompozycja sztampowa, megawtórna, która bazuje na akordach znanych z kolejnych klonów męskiej perfumerii (coś między zakurzonym drewniakiem a słodziakiem ulepiakiem). Pod zapachem podpisał się Dominique Ropion, ale śmiem twierdzić, że Estee Lauder Infinite Sky zrobił na papierze lub komputer wypluł mu formułę, lub zrobił ją jakiś pomagier.
Mamy tutaj sporo przypraw, sporo drewienek i sporo cukru. Od razu poczujemy też tony kumaryny, która imituje absolut bobu tonka. Zakładam, że takie połączenie sprawi, że będzie to numer jeden pod względem sprzedażowym. Zresztą tak mógłby pachnieć wielki hit od Jean Paul Gaultier, jakaś nowa wersja Bad Boy czy Azzaro Wanted.
Na plus Infinite Sky zaliczam fakt pewnej naturalności i głębi. Te nuty drzewne, skórzane i przyprawowe nie grają całkiem tanio. Wyczułbym tu wręcz nutę cypriolu, jakichś żywic, może cedru i cyprysa. Pieprz syczuański uzupełniono pewnie o detale imbirowo-kardamonowe, bo nie gra solowo.
Natomiast nie doświadczam tutaj totalnych zmian, które miały miejsce np. w Paradise Moon.
Opinia końcowa o perfumach Estee Lauder Infinite Sky
Te detale nie zmieniają jednak faktu, że główne wrażenie to syntetyki drzewno-waniliowe-tonkowe rodem z największej masówki mainstreamu. Tu nie ma nic z niszowości, ale jednocześnie czuć, że sama konstrukcja nie jest zła.