Kolejny flanker wielkiego hitu nie powinien dziwić. Takie są prawa rynku
Lancome Idole Power to perfumy, które w znacznym stopniu są jednak oryginalne. Nie powiedziałbym, że są kopią klasyka lub innej wersji. Przede wszystkim są mocno różane, a zredukowano w nich tony białokwiatowe (czyli w praktyce nie czuć molekuł udających jaśmin). Róża jest metaliczna, dość chłodna i zielona. Ma w sobie powiew czystości detergentu i wyczyszczonego trybularza.
Oczywiście, nie jest tak, że Lancome nagle daje nam perfumy kadzidlane, lecz zwróciłbym uwagę, że Idole Power ma bardzo wyraźne frakcje drzewne. W praktyce są to syntetyki a’la drewno sandałowe, oud, szafran… To trochę tak jakby do klasycznego Lancome Idole (czyli w mojej ocenie woni miałkiej i słabej) dodać kroplę Montale Black Aoud. Mamy tutaj zatem świdrujące drewienka, które kojarzą się z ostrością i apteką. Podkreślę jednak, że akord ten nie stanowi elementu pierwszego planu. Skutecznie jednak nadaje głębi. I choć generuje około 10% wrażenia węchowego, to sprawia, że właśnie ta odsłona Idole zapadnie w moją pamięć. Nie jest to szczyt szlachetności, ale na tle kolekcji Idole de Lancome wyróżnia się. Ma to nawet pewien szyprowy twist.
Niestety, efekty te nie trwają długo. Róża traci animusz, akord drzewno-żywiczne umyka. Zostaje w zamian aromat kosmetyczno-chemiczno-zleżały z cieniem słodyczy, wręcz „owockowego” cukru. Jest tanio i bez werwy. Na tym etapie już trudno byłoby mi wskazać, które perfumy zaaplikowałem. To mógłbym być dowolny produkt owocowo-kwiatowy z dowolnej półki cenowej.
Opinia końcowa o perfumach Lancome Idole Power
Pierwsze dwa obrazy, które serwuje nam Lancome, zasługują na uznanie. Wyróżniają się wśród wrażeń mainstreamu. Niestety, im dalej w las, tym walory kompozycji są coraz niższe… Aż do upadku totalnego.