Jeśli powąchamy te perfumy w ciemno, to od razu przypiszemy je do rodziny Libre.
DNA wyznaczone przez klasyczną Libre Eau de Parfum jest tu nie do zaprzeczenia. YSL Libre Vanille Couture nie pachnie przy tym tak wyjątkowo, waniliowo i luksusowo, jak wygląda sam flakon. Producent mami nas złotem i niszową nazwą, ale w praktyce nie jest to kompozycja aż tak wyjątkowa. Gdyby zaprezentować ją w standardowej butelce, to podejrzewam, że zostałaby oceniona dość negatywnie.
Wynika to z kilku rzeczy, ale najważniejszą wadą jest zniszczenie misterności, z której znane były liczne premiery grupy Libre (i dzięki której miały zazwyczaj wysokie oceny na blogu). W przypadku Vanille Couture wyraźnie czuć wygładzenie, umasowanie i przykrycie wszystkiego czymś popularno-przyjaznym. Nie byłoby to dyshonorem, gdyby nie szła za tym utrata wspaniałych walorów. Nowa kompozycja nie jest tak zmienna i zaskakująca jak klasyk. Nie ma w niej aż takiego życia.
Warto jednak podkreślić, że to wciąż są dobre perfumy. Nie jest tak, że nagle schodzimy w zakres ocen 1-2-3-4-5. Najmocniejszy rdzeń Libre jest tu wyczuwalny i wciąż zdobywa bardzo dużo punktów to finalnej oceny.
Paradoksalnie kremowość wanilii jest wyczuwalna w pierwszej fazie, ponieważ po 4-5 godzinach perfumy wyraźnie dążą do obszarów klasyka z jego słodyczą w znanej już formie. Utracono ostrości lawendy. Nie ma też dozy metalicznego chłodu. Jest po prostu łatwiej. I sama lawenda brzmi bardziej w tonie świeczkowym, który przypomina Mon Guerlain, a nie prawdziwy naturalny olejek.
Trzon białych kwiatów i molekuł pozostał taki sam.
Pozwolę sobie jeszcze na uwagę techniczną. Choć YSL Libre Vanille Couture ma zbliżony spis nut do Burberry Goddess, to są to odmienne podejścia do interpretacji tego tematu.
Opinia końcowa o perfumach YSL Libre Vanille Couture
Ciekawa wersja, choć jednak rozpatruję ją jako krok w tył względem klasycznej Eau de Parfum.
Kampania perfum Libre Vanille Couture
Wszystkie zdjęcia i informacje oficjalne pochodzą ze strony yslbeauty.com