Obiecuję, że to już ostatni wpis na temat tej serii, przynajmniej na najbliższe kilka miesięcy.
Elizabeth Arden Green Tea Nectarine Blossom to w mojej opinii najsłabsza z trzech „herbatek”, które miałem okazję poznać w tym roku. O genialnej Green Tea Fig i ponadprzeciętnie dobrej Green Tea Mimosa już pisałem.
Owszem, początek tych perfum jest radosny, świeży i naprawdę pachnie brzoskwiniami. Niestety, nie jest to efekt najbardziej naturalny na świecie. Nie jest też jakiś tragiczny, ale czuć taniość. Te negatywne efekty są wyczuwalne zwłaszcza po 2-3 minutach od aplikacji. Ścisły początek jest na nieco wyższym poziomie.
Wadą Green Tea Nectarine Blossom jest też fakt, że nuty owocowe przeniesione są do serca kompozycji. Tam stają się totalnie płaskie, bez wyrazu. Do tego niszczą klasyczny akord herbaciany (znany z pierwszej wersji Green Tea), który ledwie może się z tej taniej powierzchni wyrwać. Kompozycja jest przy tym cały czas lekka, letnia, ale chemiczna. Po godzinie na pierwszy plan wychodzą zleżałe, kosmetyczno-zakurzone piżma i jakieś drzewne utrwalacze. I na tym etapie to już muskamy poziom słabizny.
Opinia końcowa o Elizabeth Arden Green Tea Nectarine Blossom
Oczywiście, markę Elizabeth Arden bardzo lubię i cenię za wiele prawdziwych perełek, do których Nectarine Blossom jednak nie należy. Tony brzoskwiniowo-nektarynkowe są w nich wyczuwalne, ale ich poziom jest w tym wypadku adekwatny do ceny – czyli niski. Dodatkowo, chemiczna baza staje się nieco zbyt męcząca w upale. Tym razem jest zatem bez zachwytów.