Minęło niemal 10 lat od ostatniej recenzji perfum tej marki na Nez de Luxe. I prawie 15 lat od pierwszej
Czas zatem powrócić do firmy założonej przez Jana Vosa i poświęcić wpis najnowszej kreacji – Puredistance Papilio. Jest to kompozycja ciekawa i nudna jednocześnie. Mam do niej stosunek ambiwalentny, ponieważ formalnie jest wonią kwiatowo-drzewną położoną na wielkiej ilości syntetyków. Gdyby ktoś zapytał mnie o nutę główną, to bez wahania wskazałbym jednak na magnolię. Z tym, że to kwiat podany w sposób bardzo współczesny, a nawet futurystyczny. Nie ma wielkiej mocy. Jest rozmyty, zamglony wielką ilością molekuł piżmowo-drzewnych o białej barwie. Pod tym względem kreacja Nathalie Feisthauer przypomina Kenzo Ciel Magnolia Quentina Bischa.
Jednocześnie, perfumy te są żywe, a w tym rozmyciu jest klasyczne, kobiece piękno. Całość nie pachnie chemicznie, choć zakładam, że składników naturalnych w Papilio są śladowe ilości. Delikatność jest jednak siłą tego zapachu.
Oprócz magnolii czuć w oddali drewno, takie czyste i chłodne – jakby na świeżo ściętym pniu osadziła się rosa lub nawet szadź. W jeszcze większej głębi czuć pierwsze mikrokropelki żywicy. Pojawia się też akord pudrowo-kosmetyczny, trochę w stylu Eternity Calvina Kleina. Jest to coś szlachetnego, ciepłego i chłodnego jednocześnie – jak uczucie promieni słońca na policzku w zimowe południe. Jest coś jak Akigalawood, którą znalazłem w Parfums de Marly Valaya i Ex Nihilo Fleur Narcotique.
I dopiero w ostatniej partii Papilio traci nieco animuszu. Trochę zbyt mocno skręca w mainstreamową stronę i nieco zbyt mocno wchodzi w chemiczne niuanse. Na szczęście, to nie jest tragedia, a cały minus tego zjawiska nie jest zbyt duży.
Zachwyca w tej kompozycji lekkość i umiejętności perfumiarza-twórcy.
Opinia końcowa o perfumach Puredistance Papilio
Ciekawa interpretacja nuty magnoliowej w perfumach. Widać, że to woń dopracowana i ciekawie zrobiona pod kątem konstrukcji.